wtorek, 17 lutego 2009
Wiesław Szumiński - Wystawa Dym - myD -2
Czas jest dla nas łaskawy. Uśmierza nasz ból, łagodzi gniew. Błękitnieją w jego świetlistości zapamiętane przez nas pejzaże i nasze sądy. Nie rani ostrość krawędzi. Mijanie – nasze przemijanie – znajduje swoją rekompensatę w nim samym, w czasie, który nie jest już naszym „teraz”. Może dlatego z taką tęsknotą i bez lęku wpatrujemy się w rzekę heraklitową i szalony jej pęd nie tracąc gruntu pod nogami i godzimy się na ten ruch nieodwracalny, i na naszą śmiertelność nieuniknioną.
Był kot, który za dnia, a także i nocą zakradał się na nasze i naszych sąsiadów podwórza i podkradał kurczaki. Dusił je, częściowo zjadał. Ich poszarpane ciałka, które coraz częściej znajdowaliśmy porzucone na trawie, pod krzakami porzeczek i agrestu, napawały nas dzikim lękiem, a wśród dorosłych narastał coraz większy gniew na kota-mordercę.
W końcu kot został schwytany i osądzony. Owinięto go i skrępowano szmatami. Były to stare pieluchy, czy porwane prześcieradła. Pamiętam przerażenie w jego oczach, które po chwili zniknęły szczelnie zawinięte
w owe płótna. Tak skrępowany leżał na trawie, jak szmaciana lalka zgubiona podczas zabawy przez jedną z naszych koleżanek. Zawiniątko ruszało się jednak i to podtrzymywało w nas-dzieciakach, niepokój i zaciekawienie.
Dorośli oprawcy stali obok nie zainteresowani rzucającym się po trawie zawiniątkiem. Pili wódkę. Śmiali się i rozmawiali o czymś, czego my-malcy, nie byliśmy w stanie pojąć.
Nagle jeden z nich schylił się, podniósł nieszczęsne zwierzę i ruszył przez boczną furtkę na koniec podwórza, tam gdzie z pokrzyw i rosnących gęsto krzaków porzeczek sterczała stara, kamienna ściana po budowli, której nikt już nie pamiętał. Reszta ruszyła za nim. My – maluchy – skradaliśmy się za nimi w bezpiecznej odległości. Idący z przodu mężczyzna dotarł do muru. Rzucił wciąż popiskujące zwierzę na ziemię. Zapalił papierosa. Inni stanęli obok i znów usłyszeliśmy ich śmiech. Nagle wszystko ucichło. Mężczyzna, który szedł pierwszy, rzucił niedopałek na ziemię i przydeptał go butem. Sięgnął po zawiniątko. Cała reszta rozstąpiła się w milczeniu, tworząc półkole. Wpatrywała się w człowieka z przeraźliwie krzyczącym kotem. Ten ważył go jeszcze przez chwilę w dłoniach. Po czym chwycił mocno za jeden koniec. Uniósł w górę. Usłyszeliśmy urwany płacz. Zobaczyliśmy czerwoną plamę na ścianie. Potem drugi, nagły ruch ręki i ponownie głuche uderzenie.
A potem, czerwona, mokra szmata śmignęła jak błyskawica tuż pod naszymi nogami i wpadła w zboże rosnące za płotem, pod którym przycupnęliśmy. Potem był śmiech tych, którzy stali w półkolu.
Widziałem jeszcze raz tego kota, kilka dni, albo tygodni później. Ocalał.
Żył. Krył się po polach. Chował się w krzakach. Nie miał twarzy. Nie widziałem jego oczu. Jego głowa była nieforemną bryłą pozlepianą strupami sczerniałej krwi. Potem zniknął, a ja o nim zapomniałem.
Dzika grusza nad jeziorem Długim. Wszystko przeminęło, ludzie poumierali, powyjeżdżali, rozpadły się stare domy, a ona wciąż jest. Taka sama. Naga i drżąca od listopada do kwietnia, potem zielona, biała jak panna młoda w maju, jeszcze raz zielona, szmaragdowa i znowu naga i drżąca. Jego ulubione drzewo. Jego drzewo.
Ile razy samochód wyłaniał się zza zakrętu szosy, która dalej prowadziła już prosto do domu jego ojca, bezwiednie kierował wzrok w lewo, na wzgórze i szukał jej. Była tam, taka sama, dzika, niezmienna. Jej gałęzie, jak zawsze, w nieładzie dotykały ziemi.
Spacery, które odbywał do niej, były częścią rytuału, który sobie wymyślił, kiedy tu jeszcze mieszkał, a jego czas biegł wtedy po kole, był przewidywalny, nie ginął – jak teraz – we mgle i nadawał rytm jego życiu. Częścią tego rytuału była wiosenna kąpiel w jeziorze, zbieranie poziomek, jesienne błąkanie się po gajach wokół Różańcowej Góry w Żubronajciu, w poszukiwaniu rydzów i maślaków, a potem włóczęga po tych samych miejscach zimą.
Wzgórze, na którym stoi grusza, pocięte jest rowem okopów jeszcze z pierwszej wojny. Z jego wierzchołka rozciąga się widok na całe jezioro i cmentarz, na którym leżą ci, którzy owe okopy żłobili w twardej tu i kamiennej ziemi. Równie dzika jak drzewo, łąka pachniała od wiosny do jesieni, kwieciła się , czerwieniła poziomkami, umierała i rodziła się, co było częścią tamtego obrzędu.
Dzika grusza, rozłożysta, ku ziemi pochylona.
Kotwica na wzgórzu nad jeziorem Długim
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz